Ewelina Łapińska

Wzgórza Dylewskie

Ewelina Łapińska

Szefowa kuchni i właścicielka restauracji Świętojańska 21 w Białymstoku. Z zamiłowania cukierniczka, lecz na co dzień uzależniona od kapsaicyny i glutenu. Doświadczenie zdobyte w rodzinnym Białymstoku oraz liczne podróże i staże (m.in. w renomowanej londyńskiej restauracji The Ledbury, z dwoma gwiazdkami Michelin), w połączeniu z wrodzoną miłością do gotowania zaowocowały dojściem do finału 7. edycji programu Top Chef.

W kuchni najbardziej ceni kreatywność i nowatorskie podejście do smaków zapamiętanych z dzieciństwa. Nie boi się eksperymentów kulinarnych, ceniąc jednocześnie francuską klasykę.
Prywatnie jest miłośniczka zwierząt, która uwielbia uchwycić beztroskie chwile spędzone ze swoimi psami w obiektywie. 

Czym skorupka za młodu...

Znaki szczególne? Piękny uśmiech, fantazja i zamiłowanie do podróży. Kiedy była małą dziewczynką, jej tato, żeby przełamać strach córki przed nowymi potrawami, wmawiał jej, że ozorki to sztuka mięsa. Dzisiaj nie ma potrawy, której by nie spróbowała. Gościom swojej restauracji Świętojańska 21 w Białymstoku z sukcesem serwuje fuzję smaków całego świata.

Masz dopiero trzydzieści lat, a od dwóch jesteś szefem kuchni we własnej restauracji. Idziesz jak burza…

A nie byłam nawet w szkole gastronomicznej… (śmiech). Moi rodzice są kucharzami, znam to środowisko od dziecka. Chociaż mama robiła wszystko, żeby mnie do branży kulinarnej zniechęcić.

Postanowiłaś jednak pójść w ślady rodziców.

W naszej rodzinie wszystko co najciekawsze, działo się w kuchni. Już jako kilkuletni szkrab, wyspecjalizowałam się w gotowaniu zupy z obierków i lepieniu kotletów z piasku. Wszystkie zabawy z bratem, jakie pamiętam, miały związek z kuchnią. Uwielbialiśmy zagniatać ciasto i potem się nim obrzucać. Mama złościła się, czemu nie możemy być jak inne dzieci i bawić się spokojnie.

Kiedy kieszonkowe od rodziców przestało mi wystarczać, zatrudniłam się na wakacje w takiej małej restauracji u nas, w Białymstoku. Pierwszego dnia dostałam do ręki nóż i zadanie, żeby posiekać cebulę. To proste, w końcu widziałam, jak robili to rodzice. Szybko okazało się, że wszystko, czego się dotknę, wychodzi świetnie. Spodobało mi się i postanowiłam zostać na dłużej. Nauka była bardzo, bardzo intensywna. A po półtora roku awansowałam na szefa kuchni tej restauracji.

I jak sobie poradziłaś?

To dopiero była szkoła charakteru! Miałam 20 lat, byłam świeżutkim szefem kuchni i musiałam pracować z osobami dużo ode mnie starszymi.

Jaki znalazłaś na nich sposób?

Po pierwsze – pogoda ducha. Jestem energiczna i wesoła. Nie miewam, jak typowa kobieta, huśtawki nastrojów… (śmiech). Po drugie – pracowitość i upór. Wszystkie ciężkie fizycznie czynności starałam się robić sama, nie prosiłam kolegów, żeby mi pomogli zdjąć garnek. Byłam dla moich kolegów niczym kumpel. I w końcu zaakceptowali mnie, uznali nie tylko za członka drużyny, ale za jej przywódcę.

Mówisz – stałam się dla załogi kumplem z pracy. Czy w kuchni jest miejsce na kobiecość?

Ja w pracy jestem przede wszystkim kucharzem. I muszę się dostosować do rygorów panujących w kuchni. Ale po pracy – maluję paznokcie i usta, zakładam obcasy, sukienkę i wychodzę ze znajomymi na piwo czy na kieliszek wina. Moim zdaniem, ten zawód absolutnie nie przeszkadza mi w byciu kobietą.

A jak z czasem dla siebie?

Mam męża i dwa cudowne szczeniaczki. Mąż zaakceptował, że często nie ma mnie w domu.

Podziela Twoją miłość do jedzenia?

Teraz już tak, wyrobił się… (śmiech). Ale na początku, byłam przerażona. Wiecie, chciałam się wykazać w myśl powiedzenia „przez żołądek do serca”. Pytałam, na co miałby ochotę – a on mówił, że nie wie, bo nie ma takich potrzeb. Naciskałam, aż w końcu nieśmiało prosił o kotleta mielonego. Wówczas dla niego szczytem wyrafinowania była lasagne.

A co Ty najchętniej jadasz?

To zależy od nastroju. Na tradycyjne potrawy, typu gołąbki, jadę zawsze do mamy. Sama gotuję często coś z kuchni włoskiej, francuskiej lub azjatyckiej. Nie mam ulubionej potrawy.

Wśród jakich smaków wyrosłaś? Co pamiętasz z dzieciństwa?

U mnie w domu piekło się chleb. Smak dzieciństwa to pajda z masłem, pomidorem prosto z krzaka, posypana solą. Oprócz tego, przeróżne potrawy z ziemniaków – placuszki, pyzy, baby, kiszki, kluski. Śmieję się, że mam taką kobiecą figurę, bo wychowałam się na mące i ziemniakach.

A jaką kuchnię serwujesz swoim gościom?

Najlepszym określeniem mojej kuchni jest – autorska. Bo nie chcę się wpakować w jakiś określony kanon. Lubię mieć otwarty umysł. Nie mówię, że gotuję w stu procentach z produktów polskich, bo jeśli zafascynuje mnie jakiś egzotyczny owoc , to nie wyobrażam sobie, żebym go nie użyła. Lubię eksperymentować, poznawać, odkrywać. Lubię podróżować i z każdego miejsca coś przywożę. Moja kuchnia jest… ogólnoświatowa.

Największe kulinarne zaskoczenie podczas Twoich podróży?

Zdecydowanie Wietnam. Prawdziwy szok. Moje kubki smakowe nie były na to przygotowane i przez pierwsze dwa dni nic praktycznie nie jadłam. Każdy kęs czegokolwiek wydał mi się okropny. Myślałam – tyle dobrego mówi się o wietnamskiej kuchni, a ja tu zaraz umrę z głodu! Ale w końcu mój mózg zaczął się przyzwyczajać do tych smaków i doceniłam egzotyczne połączenia.

Jakie masz zawodowe marzenia?

Chciałabym ponownie pojechać na zagraniczny staż. Jednak wyłącznie do restauracji, w której jedzenie naprawdę mi smakuje. Ciągnie mnie do Moskwy. Z chęcią wróciłabym też do Londynu, który darzę ogromną sympatią.

Co zdecydowało, że przyjęłaś zaproszenie do Dr Irena Eris Tasty Stories?

Każde spotkanie z innymi kucharzami i wspólne gotowanie wzbogaca. Lubię brać udział w takich przedsięwzięciach i obserwować, jak z różnorodności powstaje jedność.

Czego możemy się po Tobie spodziewać?

Przede wszystkim kulinarnej odwagi i otwartości. Chciałabym pokazać, że gotowanie nie powinno spinać, a wręcz przeciwnie – rozluźniać, motywować do rozmów i wspólnego spędzania czasu.

A jakie emocje Tobie towarzyszą w kuchni?

Zwykle przychodzę mocno skoncentrowana, choć zarazem rozluźniona i naładowana energią. Bo załoga czerpie z mojej siły. Kuchnia to również żywy organ, dlatego staram się być opanowana, nawet w trudniejszych chwilach. Praca w nerwach kończy się źle.

Kim byłabyś, jeśli nie zostałabyś kucharzem?

Weterynarzem, architektem i podróżnikiem. Chciałabym też zostać kierowcą tira. I jeszcze żołnierzem. Oraz fotografem.

Wszystkim na raz?

Tak! (śmiech) Dzięki swojej niespożytej energii i zachłanności na życie – mam alternatywę, jeśli mi nie wyjdzie w gastronomii…

Rodzice są z Ciebie dumni?

Jasne. Mama, jak tylko o mnie mówi, to się wzrusza i płacze. Rodzice, jako kucharze, potrafią mnie szczerze docenić, fascynuje ich moja kulinarna wyobraźnia.

Najlepsza nagroda po pracowitym dniu?

Uśmiech mojej załogi. A później – powrót do domu. Mąż zawsze czeka z herbatą lub kieliszkiem dobrego wina. Sama się czasem dziwię, jak udało mi się to wszystko tak fajnie ułożyć…

Comments are closed.